maciekburdzy@gmail.com

Zduńskie opowieści to serwis o kaflach, piecach i kominkach. Przedstawia dawne urządzenia grzewcze. Pokazuje zdjęcia, ciekawostki historyczne, rysunki, własne i cudze artykuły oraz odkrycia i wspomnienia. Zawiera i informuje o wydarzeniach z branży zduńskiej oraz wystawach muzealnych. Wywołuje uczucia od melancholii po uśmiech. Buduje zamiłowanie do dawnych rzeczy, które przeminęły oraz promuje kulturę ognia.

Hołdując przedwojennym tradycjom

Posted On 03 lip 2013
Comment: Off

Odnaleziony w sieci dawny wywiad z wileńskim zdunem – – Beata Zaluza :

Przed wojną zawód zduna w Wilnie był bardzo ceniony. Zdaniem pana Edwarda Stankiewicza, który tajniki tego rzemiosła zgłębiać zaczął na kilka lat przed wojną, wyrażało się to m. in. w tym, że nikt, żaden urzędnik państwowy, sędzia, adwokat czy prokurator nie zarabiał tyle, co dobry zdun. Dzienny zarobek tego ostatniego wynosił średnio 12 złotych, co dla wielu w owym czasie stanowiło prawdziwą fortunę.

– Kto w okresie międzywojennym mógł zostać zdunem?

– Można powiedzieć, że do lat 30-tych XX wieku zdunów jako takich w Wilnie nie było. Jeszcze na początku wieku na Ziemi Wileńskiej często spotkać można było kurne chaty. Znikać zaczęły one dopiero wtedy, gdy ludzie wymyślili i zaczęli budować coś takiego, jak kominy i zaczęli stawiać piece, najpierw z gliny i cegieł, później również i z kafli. Ten ostatni materiał do budowy pieców w latach 30-tych wymyślili Niemcy, którzy pod tym względem zawsze byli o krok do przodu od nas. Oni też i nauczyli naszych zdunów budować piece kaflowe, stąd ten porządek, ta potrzeba zrzeszania się w związek majstrów, parających się tym rzemiosłem.

Przed wojną zdunów w Wilnie było stosunkowo mało. Należy przy tym dodać, że w owym czasie nikt postronny pieców nie miał prawa budować, tak jak to często ma miejsce dziś, gdy za tę pracę biorą się ludzie, którzy nie mają o niej zielonego pojęcia.

Ten, kto chciał przed wojną zostać zdunem, musiał się tego zawodu wyuczyć i to obowiązkowo u majstra, który należał do związku i cieszył się odpowiednią renomą. Zanim jednak rozpoczynał naukę, kandydat na ucznia musiał stanąć przed Sejmem zdunów i udowodnić, że jest on człowiekiem uczciwym, akuratnym, że pochodzi z dobrej rodziny, w której nie było osób powiązanych ze światem przestępczym, nie było złodziei.

Taką ostrożność przy wyborze uczni zachowywano przede wszystkim dlatego, że zduni pracowali w mieszkaniach klientów, a więc musieli mieć nieposzlakowaną reputację, by ani na nich, ani na ich przełożonych nie padł nawet cień podejrzenia. W przeciwnym wypadku po prostu nie mieliby więcej pracy.

Za naukę trzeba było, oczywiście płacić. Ja byłem w nieco lepszej sytuacji od pozostałych uczni, a to dlatego, że bardzo dobrym zdunem był mój wujek, brat bliźniak mojej mamy Edward Sawicki. Mieszkał on Bołtupiach, miał własną herbaciarnię i pracował jako „podriadczik”, co oznaczało, że pod jego kierownictwem pracowało kilku dobrych majstrów. Warto wspomnieć, jak wujek przyjmował nowych ludzi do pracy. Wszystkim, którzy się do niego zwracali dawał on pracę na jeden dzień i sprawdzał, czy kandydat na współpracownika dobrze wykonuje powierzone mu zadanie. Jeżeli widział, że ma on do czynienia z osobą wykwalifikowaną, przyjmował do pracy i bardzo dobrze płacił. Jeżeli zaś w jego przekonaniu majster źle się spisywał, to był to jego pierwszy i ostatni dzień pracy u wujka. Taki był kiedyś porządek.
– Ile czasu uczył się Pan na zduna?

– Na zduna zacząłem się uczyć w roku 1937. Początek był trudny. Musiałem bardzo wcześnie wstawać – o godzinie piątej z rana. Do herbaciarni wujka codziennie musiałem przynieść na plecach pud cukru i zadbać o to, by ogromne kotły, w których gotowano herbatę, napełnione były wodą. Jeżeli zaś chodzi o naukę zawodu, to wyglądała ona tak. W ciągu pierwszego roku trzeba było przede wszystkim nauczyć się wyrabiać glinę. W tym czasie, gdy zacząłem uczyć się tego rzemiosła, u wujka pracowało 5 majstrów. Moim zadaniem było każdemu z nich przyszykować glinę, przynieść wszystkie materiały, potrzebne do budowy pieców. Jeżeli zdążałem to wszystko zrobić, mogłem się przyglądać, jak zduni stawiają piece, a nawet im pomagać. Chcąc czegoś się nauczyć, musiałem nieźle się uwijać.

Gdy minął pierwszy rok mojej nauki, ktoś inny przyszedł na moje miejsce do noszenia gliny, ja zaś zacząłem pomagać już majstrom. Oficjalnie sam nie mogłem jeszcze robić pieców, ale pod czujnym okiem majstrów wykonywałem coraz to trudniejsze zadania.

Naukę, która trwała średnio 2-3 lata, przerwała mi wojna. Tragiczna w skutkach okazała się ona dla mojej rodziny i dla rodziny mojego stryjecznego brata, Wiktora Wojeckiego. Po powrocie z wojska Wiktor stał się bardzo dobrym zdunem, stawiał piece jeszcze lepsze niż mój wujek. Niestety, miałem okazję pracować z nim tylko w ciągu kilku miesięcy. Współpracę tę przerwała wojna. Wiktor jako ochotnik zaciągnął się do wojska i wkrótce zginął…
– Jakie zmiany zaszły po wojnie?

– Po wojnie zmieniło się absolutnie wszystko. Jeśli chodzi o budowę pieców, to po przyjściu Rosjan zmniejszył się rozmiar kafli. Na początku dysponowaliśmy stosunkowo dobrym, wartościowym materiałem, z czasem jednak, gdy z Wilna odeszli lub wyjechali przedwojenni majstrzy (w tym również mój wujek, który wraz z rodziną wyjechał do Polski i dziś już, niestety, nie żyje), jakość tych kafli zaczęła się coraz bardziej pogarszać i ten materiał, który dziś uważamy za najlepszy, przed wojną wyrzucany był na śmietnik. No, ale jak trzeba, dobry zdun z każdego materiału może zrobić piec.

– Czy po wojnie Pan cały czas pracował jako zdun?

– Tak, przez cały czas. Najpierw pracowałem w Ochotniczej Straży Pożarnej, później w Spółdzielni Mieszkaniowej i w jednostce wojskowej. Nie mogłem narzekać na brak pracy. Tak w Ochotniczej Straży Pożarnej pracowało nas 5 zdunów, jednak wszystkie zamówienia nadchodziły zazwyczaj na moje imię. Koledzy często złościli się na mnie, bo musieli siedzieć bez pracy. Ja jednak nie byłem temu winien. Ludzie znali mnie, wiedzieli, że dobrze robię a i mieszkanie można bez obawy zostawić. W dodatku po zrobieniu pieca i pokój jeszcze mogłem im pomalować, więc i roboty miałem.

Piece robiłem zarówno tu, w Wilnie, jak i w całej Litwie. Kiedyś jeździłem nawet do Czechosłowacji, Rumunii i tam budowałem piece, a nawet brałem udział w konkursach, kto szybciej je zbuduje. Kilkakrotnie byłem zwycięzcą tych konkursów. Kiedyś byłem młodszy i silniejszy niż teraz. Dziś też mogę zrobić piec i na pewno lepiej od tych młodych majstrów, no ale trwa to już znacznie dłużej, nie tak jak za młodych lat, kiedy to w ciągu miesiąca mogłem wybudować nawet 10 pieców.

Budowałem różne piece – szwedzkie do ogrzewania i piece szwajcarki (te dwa zamawiano najczęściej), całe kryte, piece leżące i chlebne w zależności od tego, jakie komu piece były potrzebne.

– Co jest potrzebne do budowy dobrego pieca?

– Do budowy dobrego pieca potrzebne jest przede wszystkim doświadczenie. Jak już wspominałem, nauka trwała 2-3 lata. W ciągu tego czasu, praktyki człowiek oczywiście nie nabierał, doświadczenie przychodziło dopiero po latach pracy. W ciągu kilku lat nauki zdobywało się jedynie pewne podstawy, wszystkiego, co mogło się przydać do budowy pieców poznać nie sposób było, a to ze względu na tak duże różnice ich konstrukcji. Gdzie jest komin, jak długi ma być leżak, gdzie jest juszka czyli szyber itd. – wszystko to ma ogromne znaczenie przy budowie pieca. Czasem trzeba dużo się nagłowić, by zrobić wszystko jak należy, przekonałem się o tym na własnej skórze.

Dużo jest dziś takich ?majstrów?, którzy nie znają się na budowie pieców, a biorą się za to. Później dziwimy się, dlaczego piec nam się podejmuje, czy dym przez kafle przechodzi. A ci majstrowie zrobili po prostu szew na szew, do środku puścili cegłę i kafle na górę dali, ot piec i podejmuje. Źle wyrobili glinę, a więc źle przylega ona do kafli i później pęka w szwach – ot i dym przechodzi przez kafle. Wiele widziałem w swym życiu takich nieudanych pieców. Ich gospodarze często mówili, że robił je dobry majster. Dobry, ale jak się okazywało, tylko na języku. Żeby zaś zrobić dobry piec, trzeba dobrze nad nim popracować.

– Czy ten, u którego piec jest źle zrobiony, może się do Pana zwrócić po radę?

– Owszem, poradzić mogę, jeżeli jednak piec w środku jest źle zrobiony, to rady żadne tu nie pomogą, trzeba przerabiać cały piec. Jeżeli zaś piec jest dobrze zrobiony, a był np. dawno czyszczony, to wystarczy go tylko wyczyścić.

W mojej praktyce miał miejsce jeden taki wypadek. Pewien gospodarz zawołał majstrów, by ci pomalowali mu mieszkanie. Gdy zapalili oni w piecu, by przesuszyć pokój, jak nie walnie z pieca dym na całe mieszkanie. Zawołali gospodarza i mówią – po co będziemy malowali, gdy od razu cały pokój się zadymi. Trzeba z początku piec naprawić. Gospodarz im odpowiedział, że piec ten próbowali naprawiać majstrzy z całego Wilna, żadnemu jednak z nich to się nie udało. Malarze spytali, czy Stankiewicz był. Gospodarz odpowiedział, że nie, więc dali oni mój adres i on pojechał po mnie. Przyjechałem do niego, popatrzyłem – piec zrobiony był tak dobrze, że lepiej już być nie może, rury jednak od niego puszczone były przez dwa pokoje i wychodziły do łazienki. Pomyślałem sobie – ile żyję, nigdy nie widziałem, żeby w centrum miasta rury były. Przecież gdzieś blisko pieca musi być komin. Zacząłem więc go szukać i natrafiłem na juszkę (szyber), a zaraz potem i na komin, który nic a nic nie ciągnął. Zacząłem się zastanawiać, kto go założył i czym. Znalazłem kawałek drutu i zacząłem szukać, co tam może być. Natrafiłem na coś miękkiego – za pierwszym razem oderwał się kawałek zielonej szmaty. Wówczas zaostrzyłem i zagiąłem ten drut tak, by można było go w to coś wbić i okręcić. Nakręciłem więc i zacząłem ciągnąć. Tak opornie mi to szło, że musiałem całym ciężarem zawisnąć na pręcie, aż wreszcie wyciągnąłem zawiniątko – w kominie przez cały ten czas ukryty był szkielet małego dzieciątka, zawinięty w niemieckie flagi. Widocznie ukryli to w czasie wojny, a mieszkańcy domu nie mogli tego wyciągnąć, z innej strony do komina nie dało się zaś podejść, więc musieli korzystać z tych rur i tak ludzie się męczyli.

Jak to wyciągnąłem, komin „jak zwierz” zaczął ciągnąć. Rury wyrzuciłem, kafle zamieniłem. Gospodarz mieszkania tak się tym ucieszył, że zapłacił mi, jak za nowy piec, a i mieszkanie bez tych rur całkiem inaczej zaczęło wyglądać.
– Ile kosztowała budowa pieca kaflowego przed wojną i ile kosztuje dziś?

– Przed wojną budowa pieca kaflowego była bardzo drogim przedsięwzięciem. Tak np. jedna tzw. biała kafla kosztowała 1 zł 25 gr., gdy tymczasem za najlepszą krowę płaciło się średnio 100 zł. Za postawienie jednego kaflowego pieca trzeba było oddać ze cztery krowy, czyli około 400 zł – żaden rolnik nie mógł sobie na to pozwolić.

Sytuacja nieco się zmieniła, gdy w Wilnie otwarto fabryki kafli (Darewicza, Azarewicza, fabryka na Chocimskiej), które zaczęły produkować prostszy, a więc i tańszy materiał. Z tańszych kafli tańsza i robota później była.

Dziś budowa pieca kaflowego kosztuje średnio 500 – 600 Lt. Cena zależy jednak nie tylko od materiału, ale również od tego, jak gospodarze pomagają, czy dają obiad itd. Wszystko jest do uzgodnienia.

Regułą jest, że z tych biedniejszych mniej się też bierze za pracę. Tak było zresztą i kiedyś. Raz zwróciła się do mnie pewna staruszka. Piec zrobili dla niej tacy majstrzy, którzy nie umieli tego robić, a później przez cały czas ją wykorzystywali. Zostawili za mały otwór, taki, że piec tylko dwa dni dobrze się palił, a później zaczynał dymić. Wówczas oni przyjdą, przeczyszczą i już mają na „pochmiałkę”. Tak wyzyskali tę kobiecinę, że ona i jeść czasem nie miała co, aż wreszcie dali jej mój adres. Do mnie przyszła ona z płaczem. Przyszedłem, zobaczyłem ten piec – nadawał się tylko do rozwalenia. Wówczas poszedłem do przełożonego i poprosiłem o cały materiał do robienia pieca, staruszka sama nie mogła za to zapłacić. On się zgodził i ja postawiłem jej małokosztowny piec, w sam raz dla osoby samotnej. Staruszka na tym piecu zawsze szybko mogła sobie coś ugotować, w dodatku zużywała mało drewna.

Kobiecina była bardzo zadowolona z mojej pracy. Mówiła, będę za Pana przez całe życie się modlić, jeśli zaś chodzi o pieniądze, to jak tylko jakieś miała, tak i niosła mi. Trwało to może 6-7 lat. Gniewałem się już na nią, nie brałem nic, a ona wciąż chodziła i chodziła.

Mieszkanie, w którym mieszkała ta staruszka, było dla niej za duże. Po pewnym czasie ktoś zechciał się z nią zamienić. Ona się zgodziła, ale tylko pod warunkiem, że piec zabierze ze sobą. W żaden sposób nie dawała sobie wytłumaczyć, że jest to niemożliwe. Zawołano więc mnie i zanim nie zapewniłem ją, że w nowym mieszkaniu zrobię jej taki sam piec, nie zgodziła się przenieść.
– Każdy zapewne zadaje sobie teraz pytanie, po czym poznać dobrego zduna?

– Ci, którzy nie znają się na tym, nie poznają. Wszystkie wady stają się widoczne dopiero po zbudowaniu pieca. Dopiero wtedy widać, że z kafli idzie dym, źle ciągnie, grzeje tylko w jednym miejscu. Jak już mówiłem, teraz bardzo dużo osób siedzi bez pracy, a żyć jakoś trzeba, więc nie znając się na tym, idą robić piece.

– Czy nie należałoby Pana wynajmować, żeby się dowiedzieć, który majster dobrze robi, a który nie?

– Nie czuję za sobą takiego prawa, by w trakcie budowy pieca powiedzieć, że ktoś go dobrze robi, czy źle. Mogę to powiedzieć dopiero wówczas, gdy piec jest już zrobiony. Przytoczę tylko jeden przykład. Raz robiłem piec u swoich krewnych. Mieszkają oni niedaleko drogi, skąd ich dom jest doskonale widoczny. Jeden młody mężczyzna się zatrzymał, zobaczył jak ja robię, pojechał. Później zajechał następnego dnia, popatrzył i mówi – słuchaj, dlaczego tak robisz? Jeżeli tak będziesz robił, to my nie będziemy mieli pracy. Okazało się, że on również buduje piece. Ot wam i konkurencja.

Ludzie mi ufają i płacą za moją pracę, staram się więc uczciwie ją wykonywać. Moje piece po 40-50 lat stoją. A ci teraźniejsi „majstrzy” wezmą trochę piasku, trochę cementu i lepią piece na rok. I tak przez cały czas mają pracę.
– A pana uczniowie?

– Miałem, oczywiście, kilku uczni, ale oni bardziej interesowali się samochodami, motocyklami, niż budową pieców. Chcąc się nauczyć tego zawodu człowiek przede wszystkim musi lubić swą pracę, musi się tym interesować. A jeżeli robi się to tylko dlatego, że tak trzeba… Ja lubię swoją pracę, jestem zadowolony, gdy ludzie cieszą się z jej wyników…

– Dziękuję za rozmowę.

 

About the Author